Wehikuł czasu – czyli w jakie FPS-y graliśmy w latach dziewięćdziesiątych?

Dzisiejsi młodzi gracze, którzy swoją przygodę z grami video rozpoczynali od tytułów takich jak Wiedźmin czy Gta IV, nie zdają sobie sprawy z tego, w co grało się w latach dziewięćdziesiątych, albo nie rozumieją jak można było spędzać czas z takimi grami. Tymczasem, wszyscy ci, którzy z grami zaczęli obcować już wtedy, doskonale pamiętają czasy wspaniałych tytułów, które dziś wręcz odstraszają grafiką, ale wtedy sprawiały, że oddech na chwilę ustawał, a włosy jeżyły się na rękach. Sprawdźmy, w co graliśmy dwadzieścia i więcej lat temu.

Wolfenstein 3d
Ten tytuł to istna klasyka FPS, w którą grał niemal każdy. Choć dziś wygląda tak, że nie chce się wierzyć, że ktokolwiek poświęcał czas na tę produkcję, wtedy stanowiła istny hit, który pochłaniał naprawdę długie godziny. Gracz wcielał się w rolę alianckiego komandosa, który został wysłany na specjalne misje do nazistowskiego zamku Hollehammer, w którym prowadzone były eksperymenty mające na celu stworzenie broni doskonałej – superżołnierza. Zadanie było proste: wystrzelać wszystko, co spotkamy na drodze, a byli to nazistowscy żołnierze w różnej randze. W trakcie rozgrywki penetrowało się tajne przejścia pełne złotych pucharów i innych skarbów, zapewne skradzionych państwom podbitym. Największą frajdę sprawiały jednak walki z bossami, które stanowiły wyniki prowadzonych w zamku prac, ucieleśnienie wunderwaffe. W większości były to olbrzymy z twarzą Hitlera, umieszczone w potężnych pancerzach wyposażonych w śmiercionośną broń. Coś na wzór dzisiejszych mechów. Wolfenstein 3d zachwycał pod każdym względem, rozgrywka była dynamiczna i ekscytująca, a sam tytuł stał się wzorem dla przyszłych FPS-ów. To, co dzieciakom w tamtym czasie przypadało jeszcze do gustu, to motyw obrazowania doznanych ran. Na ekranie, pod bronią znajdowała się miniaturka odzwierciedlająca twarz twardziela, prawdziwego komandosa na wzór Arnolda Schwarzenegger. Wraz z otrzymywaniem kolejnych postrzałów, facjata pokrywała się coraz większą ilością krwi. Wierzcie, w tamtych czasach robiło to wrażenie.

Doom 1
Rok po ukazaniu się na rynku popularnego „Wolfa”, wyszła pierwsza część serii Doom, którą również należy określić mianem klasyki. Doom 1 był wręcz demoniczną grą, która budziła prawdziwy strach wśród najmłodszych graczy. Już samo menu powodowało gęsią skórkę. Oprawa wizualna złożona z potworów, bestii i czaszek, które tworzyły ze sobą tajemnicze wzory, powodowały, że grę włączało się w ukryciu przed rodzicami. Sama rozgrywka zachwycała. W porównaniu do „Wolfa” Doom 1 stanowił ogromny przeskok. Mimo jedynie roku różnicy w premierze obu gier, grafika Dooma wręcz prezentowała się jak z innej epoki. Fabuła rozgrywa się w przyszłości, w czasach kolonizacji kosmosu przez wojsko amerykańskie. Wcielamy się w żołnierza Marines, który za zabójstwo swojego przełożonego zostaje zesłany na misję na Marsa, gdzie ulokowane zostały bazy wojskowe, w których toczą się tajne projekty badawcze. Jedna z baz zostaje zaatakowana, a my udajemy się do niej żeby zrobić rekonesans. Po drodze przyjdzie nam zmierzyć się z całą rzeszą potworów i kosmicznych demonów w krwawych bitwach przy użyciu przeróżnych broni, z czego przeładowywana strzelba dawała naprawdę dużo radości. Smaczku dopełniała demoniczna muzyka, składająca się jakby z rockowych riffów gitarowych, ale przepuszczonych przez elektroniczny syntezator.

Duke Nukem 3d
I wreszcie doszliśmy do największego hitu tamtej dekady. Powstały w 1996 roku Duke Nukem 3d był istnym krokiem w przyszłość. To kolejna gra, w którą trzeba było bawić się za plecami rodziców. Skłamałbym bowiem, gdybym napisał, że była przeznaczona dla dzieci. Wulgaryzmy, nagie tancerki i knajpy dla dorosłych dostarczały wiele zabawy, ale na pewno nie spodobałyby się rodzicom. Duke to jeden z największych twardzieli w historii gier wideo. Ta odsłona była pierwszą, która przestała być platformówką i została pięknym, trójwymiarowym FPS-em. Główna fabuła toczy się w Los Angeles w XXI w. (choć do wyboru były także epizody, rozgrywające się np. w kosmosie), kiedy to Ameryka została najechana przez przybyszów z kosmosu, którzy infekowali ludzi zmieniając ich w krwiożercze potwory. Duke ma za zadanie stawić czoła nieproszonym gościom i… po prostu wybić wszystkich po kolei. Gra zachwycała grafiką, która była naprawdę maksimum tego, co można było w tamtych czasach osiągnąć. Najbardziej jednak podobało się żyjące otoczenie. Przedmioty zachowywały się jak w realnym życiu, przestały być jedynie sztucznymi bitmapami. Na ścianach można było włączać przełączniki światła, puszki przewracały się gdy do nich strzelaliśmy, kieliszki się tłukły, a w toalecie można było załatwić soją potrzebę, po czym spuścić wodę. Wszystko to sprawiało, że Duke był wręcz fenomenalną grą, żywą i bardzo szczegółową.

Zostaw odpowiedź

Twoj adres e-mail nie bedzie opublikowany.