Jakiś czas temu na rynku gier było głośno o pewnym tytule z gatunku survival horror, którego autorem jest nie kto inny jak ojciec przerażającej serii Resident Evil. Podczas zapowiedzi i w materiałach marketingowych tytuł ten kreowany był na przerażający, z dużą ilością brutalności i krwawych scen oraz jako najwyższej jakości projekt zarówno poziomów, jak i oponentów czy samej historii, która miała wgnieść nas w fotel na długie godziny. Oczywiście nasza ocena jest dość subiektywna, ale spędzając nad ta grą kilka ładnych godzin czujemy się gotowi opowiedzieć o niej każdemu, kto jest zainteresowany tym tytułem.
Kilka podstawowych informacji
The Evil Within ma już rok, więc zacznijmy może od jej ceny. W dniu premiery tytuł ten kosztował 214,90 zł. Nie są to więc wcale takie małe pieniądze zważywszy na fakt, że sama rozgrywka (z dokładną eksploracją poziomów) zajmuje tu maksymalnie kilkanaście godzin. Na szczęście istnieje także coś takiego jak rynek gier używanych, na który tytuł ten trafił dość wcześnie i w sporej ilości. Czyżby graczom nie spodobała się gra? Na dzień dzisiejszy można ją kupić z drugiej ręki za ok. 150-160 zł (cena porównywalna do piątej odsłony serii GTA). Fabuła nie jest tu skomplikowana. Naszym bohaterem jest detektyw, który na początku opowieści otrzymuje wezwanie do zakładu psychiatrycznego. Wkracza do niego z dwojgiem partnerów, jednak na skutek niewytłumaczalnych zjawisk zostaje pozbawiony świadomości, by obudzić się wisząc do góry nogami i patrząc, jak jakiś okropny sadysta morduje policjanta przy pomocy piły mechanicznej. Reszta gry ma nam wyjaśnić co się stało i kim jest pewien zakapturzony jegomość, który doprowadził do masakry w zakładzie dla obłąkanych oraz co ciekawe do rozprzestrzenienia się fali ohydnych zombi (z braku lepszej nazwy – w grze określa się ich jako nawiedzonych).
Minusy rozgrywki
Tytuł ten jest dość specyficzny i na pewno nie każdemu przypadnie do gustu. Autorzy nie unikają tutaj żadnego z obrazów makabry, a poziomy gdzie nie ma krwi, zbudowane są tak byśmy na każdym kroku odczuwali zagrożenie. Gracz zostaje więc zaszczuty i musi przeprowadzić swojego awatara przez określone pułapki, zabijając oponentów lub przekradając się obok nich. Jest tu jednak pewien haczyk. Amunicji jest mało, wrogowie zadają duże obrażenia, a opcji leczenia również jest jak na lekarstwo. Nierzadko więc zamiast otwartej walki będziemy zdani na… chowanie się i ciche przemykanie za plecami „nawiedzonych”. Oczywiście można ich wyeliminować po cichu, gdyż pan detektyw ma przy sobie nóż. Potężny cios w głowę, mózg przebity i zombiak przestaje zdradzać oznaki życia… do czasu aż się znowu nie podniesie. Tak moi mili, można im tutaj rozwalić całą głowę, a oni i tak wstają. Cóż więc zrobić? Trzeba spalić delikwenta, a do tego służą zapałki, których nie tylko jest mało, ale i można ich nosić ograniczoną ilość (?). By jeszcze bardziej uwypuklić absurd tego rozwiązania należało, by tu wspomnieć o tym, iż w grze znajdziemy także pochodnie. Można taką podnieść i walnąć nią wroga, który automatycznie zajmuje się ogniem (jeśli jest w grupie to zapłon obejmie także jego kolegów). Wszystko było by ok, gdyby pochodnia ta nie gasła po jednym uderzeniu oraz kiedy można by było wykorzystać ją do podpalenia leżących zwłok, ale tak niestety nie zaprojektowano tego elementu.
Kilka słów należą się także wyglądowi gry, a raczej interfejsowi. Producenci chcieli zapewnić graczom (tak przynajmniej się tłumaczą) doznania filmowe podczas zabawy, więc przez cały czas gry mamy tutaj czarne, szerokie, kinowe pasy u góry i dołu ekranu. Zabierają one ok. 1/5 całości widoku, co powoduje, że w wielu miejscach ruch kamery i widoczność są na tragicznym poziomie. Mówiąc szczerze bardzo trudno się do tego przyzwyczaić, dlatego zamiast delektować się rozgrywką, co chwila irytowaliśmy się słabą widocznością – a może to taki element utrudnienia i zaszczucia gracza? The Evil Within jest grą bardzo nierówną i liniową. W niektórych momentach otwieramy usta ze zdziwienia i podziwu, w innych marzymy by poziom dobiegł końca. Sam detektyw również nie zachęca nas do tego byśmy go polubili, nie mówiąc już o utożsamianiu się z tym małomównym i bezosobowym cyfrowym awatarem. Wiele razy podczas śmierci irytowało nas, że nie udało się zrobić czegoś bardzo prostego (jak np. użycie na czas dźwigni podczas walki z pierwszym bossem), ale też odczuwaliśmy satysfakcje, że nasz pamperek został przecięty na pół piłą mechaniczną. Czarę goryczy dopełnia tu jednak niepełność tytułu – by poznać wszystkie istotne niuanse fabularne trzeba dokupić oprócz wersji podstawowej trzy materiały DLC, które równie dobrze mogły zostać wplecione w rozgrywkę, co na pewno podniosło by ocenę temu tytułowi. A tak mamy wrażenie, że ktoś chce na nas zarobić dając najpierw półprodukt, a potem sięgając do naszego portfela, by zapewnić nam kilka godzin dodatkowej rozgrywki, które od początku się należą każdemu graczowi.
Są też plusy
Gra nie jest zła, ale do świetności trochę jej brakuje. Byli byśmy bardzo niekonsekwentni w swojej ocenie, gdybyśmy nie wymienili także zalet The Evil Within:
– profesjonalnie zbudowany klimat grozy, klaustrofobii i obrzydliwości,
– przygnębiająca i wzmacniająca efekt strachu grafika,
– płynne działanie animacji i doskonały projekt graficzny wszystkich elementów otoczenia i oponentów w grze,
– dźwięki otoczenia przyprawiające o ciarki (duży szacunek dla osoby, która była za to odpowiedzialna),
– ciągłe poczucie zagrożenia,
– wpływ obrażeń na mobilność głównego bohatera (tutaj zwlekanie z zażyciem lekarstwa skutkuje tym, ze detektyw zaczyna kuleć i trudniej jest mu walczyć oraz uciekać),
– przerażający bossowie (nigdy się tak nie baliśmy!).
Nasza odpowiedź na pytanie, czy warto kupić tę grę jest dość niepewna. Każdy powinien podjąć tu decyzję samodzielnie w oparciu o własne odczucia i materiały reklamowe. Na pewno warto zagrać w ten tytuł dla klimatu i pomysłów na budowanie grozy. Mechanika rozgrywki… no powiedzmy, że to kwestia przyzwyczajenia. Jeśli jednak gra ma kosztować 160 zł i to bez DLC to nie jest to opłacalny zakup (a to przecież produkt używany).